Do kin zawitał ,,Wiking" i chyba nie będzie dla Was zaskoczeniem, że nie ma on nic wspólnego z piosenką Sariusa, czy popularnym serialem telewizyjnym.

Na początku warto wspomnieć, że jest to produkcja w reżyserii Roberta Eggersa. Dlaczego zaczynam od reżysera?
Ponieważ w ostatnich latach zrobiło się o nim głośno w przypadku premiery "Lighthause" oraz "Czarownica: Bajka ludowa z nowej Anglii", o których już mogliście słyszeć.
A przede wszystkim dlatego, że sam film jest przede wszystkim ucztą dla oczu, gdzie wizualny ciężar krwi, błota oraz potu najbardziej utyka w pamięci po seansie.
Pod względem fabularnym historia jest bardzo prosta. Ot, potomek króla poprzysięga zemstę na zabójcy ojca.
Zemsta, która nie bierze jeńców, która determinuje całe życie, i która zaślepia człowieka.
Motyw zostaje ładnie wpleciony w kreowany skandynawski świat.
Jednak nie jest idealnie. Przede wszystkim film ma wiele dłużyzn, które potrafią wymęczyć.
Tak samo nie przemówiły do mnie magiczne wstawki. Mistycyzm jest nierozerwalną częścią świata Wikingów, jednak ich artystyczny realizacja niekiedy zbyt mocno kontrastowała z ciężarem snutej opowieści.
Przez owe dłużyzny wypadło to conajmniej komicznie. Sama zaś historia jest prosta, ale wciągająca.
I tak jak wcześniej wspominałem, najwspanialsze w filmie są efekty wizualne - ujęcia, stylistyka oraz gra kolorów. Finałowa walka jest cudowna i chociażby dla niej było warto zobaczyć ten film. Nie chodzi tylko o choreografię, ale też o motywację i emocje jakie towarzyszyły bohaterom.
W środku również można odnaleźć wizualne dobro, a przygoda w Kurhanie usatysfakcjonuje każdego fana Skyrima.
Ogólnie wrażenie? Jeżeli lubicie otoczkę świata Wikingów to warto zobaczyć. Nie jest to najlepszy film i zdecydowanie przeciągnięty, a pewne elementy potrafią wymęczyć, ale w całej brzydocie kreowanego świata jawi się bardzo ładny obraz.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz